środa, 5 września 2012

Mój pierwszy raz

Dzisiejszy wpis będzie się mocno różnił od wszystkiego co do tej pory się pojawiło na blogu, od tego co pojawi się jeszcze w przyszłości na blogu i od wielu innych rzeczy też będzie się różnił na szczęście. Otóż jak przystało na młodzieńca szukającego wyzwań i okazji do rozwoju, a także osobę, która możliwe, że kiedyś zostanie pełnoprawnym redaktorem, w niedzielny wieczór popełniłem swój debiut jako dziennikarz. Dzięki uprzejmości portalu PROBASKET, na który wciąż zdarza mi się pisywać i mam nadzieję, że będzie mi się to jeszcze częściej zdarzało, otrzymałem akredytację medialną na mecz eliminacji do najbliższego Eurobasketu co pozwoliło mi między innymi podpatrywać jak doświadczeni redaktorzy piszą pełną relacje z meczu nim zawodnicy wybiegną na rozgrzewkę, a także usiąść przy jednym stoliku (a raczej kilku stołach połączonych w  bardzo długi stół) z idolem mojego dzieciństwa  Adamem "Oławą" Wójcikiem. 
Oława oraz komentator z wąsem
O samym spotkaniu, w którym NASZA (podkreślam to słowo, bo w porównaniu do wytworu PZPNu jest dużo większy współczynnik polskości) reprezentacja rozbiła w drobny mak Festiwal Czterech Kultur aka reprezentację Szwajcarii, niestety nie ma co pisać. Białorusin, Serb, Brazylijczyk i oczywiście bardzo różnorodna plejada graczy urodzonych już w kraju serów, zegarków i niewtrącania się w nieswoje sprawy o czym mogą świadczyć różnorodnie brzmiące nazwiska. 
zdjęcie przypadkowych osób, które
znalazły się na parkiecie
Szwajcarzy wyglądali jak Bobcats tylko byli bardziej biali, a nasza kadra jak Orlando Magic parę lat temu. Tym razem jednak to Marcin Gortat był Dwightem Howardem, a Marcinem Gortatem był co najwyżej Damian Kulig, gdyż wszedł na boisko coś zablokował coś zebrał i spakował się do hotelu.

Marcin Gortat występował też w roli DH12 na konferencji prasowej. Żartował, pięknie opowiadał o Zielonej Górze jak Dwight o Orlando, by ostatecznie wyjechać w poszukiwaniu zwycięstw. I miejmy nadzieję, że je znajdzie, bo przegrać 2 razy z Finlandią w coś innego niż hokej to znacznie mniej miłe uczucie niż przegrać raz z Estonią w piłkę nożną. Wszyscy lubiący oglądać nie za dwadzieścia złotych w pełni za darmo naszych reprezentantów, będą mile widziani na stronie PZKosz  dziś o 18.

Marcin Gortat przebrany za Jamesa Hardena

Wracając jednak do tego co działo się w niedziele to mimo, iż koszykówka jest znacznie bliższa czarnym umysłom zza oceanu, a wiadomo jaki jest powszechnie znany stereotyp na ich temat, to nasi koszykarze w przeciwieństwie do piłkarskiej nacji, wypowiadają się na bardzo przyzwoitym poziomie. Nawet nasza bardzo utalentowana młodzież w postaci wybierającego się za ocena Przemysława Karnowskiego i niestety niewybierającego się Mateusza Ponitki (mój pierwszy w życiu exclusive i napisałem tę notkę tylko po to, by się tym pochwalić). Szwajcarzy już tacy rozgadani nie byli. Z ciekawszych rzeczy to trener ich reprezentacji przyznał, że dla nich to wielka radość móc grać w tak dużej hali, bo w tamtejszych górach takich nie ma. 

Teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś w tej roli się w okolicach koszykarskich parkietów pojawię i marzyć, że będzie po nich biegała  większa ilość graczy NBA. Tak o mała prywata na rozruszanie bloga. Na koniec mój ulubiony dziennikarz sportowy.



czwartek, 30 sierpnia 2012

Podwójna krótka vol. 2


Choć nie pijam czarnej kawy to jednak daleki jestem od rasizmu. Słucham muzyki robionej głównie przez czarnych ludzi, większość życia spędzam na oglądaniu i czytaniu, a nawet jeśli akurat mam sprawne kolano graniu w sport, który w dziewięćdziesięciu procentach składa się z dwumetrowego afroamerykańskiego ciała, śmieję się z żartów czarnoskórych komików, a nawet czasem jem czarny chleb. Są jednak granice. Napastnik Udinese, który postanowił uwiecznić swoje IQ pod nazwiskiem na koszulce w biało-czarne pasy takim oto sposobem zapewnił swojej drużynie udział w fazie grupowej Ligi Europejskiej. Pozdrowienia od Kanziego.

wtorek, 10 lipca 2012

Klątwa wysokich i wysokich draftu

Sport zawodowy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej poza odgórnymi granicami płac, brakiem reklam na koszulkach (z wyjątkiem piłki nożnej) i dużą ciekawszą formułą rozgrywek, różni się także od reszty świata sposobem rekrutacji nowych zawodników. Kluby nie mają swoich własnych ośrodków szkolenia młodzieży, więc ta sportowo rozwija dzięki stypendiom w szkołach średnich i uniwersytetach (co prawdopodobnie jest najlepszym możliwym rozwiązaniem). Przed rozpoczęciem danego sezonu młodzież, która odpowiednio "dojrzała" (czyli według NBA skończyła 19 lat) może zgłosić się do draftu (naboru). W teorii najlepszego gracza ligi akademickiej wybiera najsłabsza drużyna poprzedniego sezonu. Jak się okazuje, w wielu przypadkach tak nie jest, z dwóch powodów. Jednym jest loteria draftu, podczas której ustala się kolejność wyborów (nikt tak naprawdę nie wie jak ów loteria działa i od wielu lat krąży opinia, że władzę ligi przyznają najlepsze miejsca według własnego uznania). Drugą przyczyną są idiotyczne decyzje managerów, o których częściowo będzie ten wpis.

O NBA mówi się, że jest ligą wysokich zawodników. Niestety po latach dziewięćdziesiątych, gdzie główną siłą najlepszych drużyn byli centrzy, przyszedł czas posuchy. Kariery pokończyli tacy gracze jak Patrick Ewing, Hakeem Olajuwon, David Robinson i nagle okazało się, że w lidze jest ogromny deficyt zdrowych i utalentowanych "piątek". Managerowi ligi próbując ratować tę sytuację zapoczątkowali coś co pozwoliłem sobie nazwać "klątwą centrów wybieranych z numerem pierwszym".

Wszystko zaczęło się w 1998 roku Los Angeles. Clippersi po fatalnym poprzednim sezonie, w którym wygrali zaledwie 17 z 82 spotkań, dostali szanse od losu i możliwość zbudowania drużyny wokół, którejś z gwiazd uniwersyteckiej koszykówki. Prawdopodobnie będąc pod wrażeniem tego co w NBA osiągnął Nigeryjczyk Hakeem Olajuwon, postanowili poświęcić pick numer jeden w drafcie na jego rodaka Michaela Olwokandiego. Jego gra na uniwersytecie (warto zauważyć, że nie przeszkodziła mu ona w uzyskaniu tytułu naukowego z ekonomii) wskazywała, że Michael może być bardzo obiecującym graczem. Niestety jak w przypadku wielu innych "niewypałów" w NBA na drodze do wielkiej kariery stanęły kontuzję. Przepuklina, kolano, a nawet zapalenie dziąseł. Tak dokładnie ZAPALENIE DZIĄSEŁ, uniemożliwiły osiągnąć Nigeryjczykowi osiągnąć coś więcej niż bycie pośmiewiskiem  solidnym centrem przez kilka lat. W kolejce na wybór czekali m.in. Vince Carter oraz Paul Pierce.

Na kolejną klęskę z udziałem centra nie trzeba było długo czekać. Właściwie jest to jedna z największych klęsk w historii draftu. Dodatkowo popełniona przez prawdopodobnie najlepszego gracza w historii tej gry. I jednego z najgorszych właścicieli. W 2001 roku Micheal Jordan będący wówczas prezydentem Washington Wizards zdecydował, że do jego drużyny dołączy Kwame Brown. Ilość żartów z niego, kompilacji z wpadkami, czy nawet to jak specjaliści wypowiadali się o tym centrze utwierdziła wszystkich w przekonaniu jak wielki błąd popełnił słynny MJ stawiając na Browna. 


Rok później kolejny bardzo wysoki  człowiek, a nawet bardzo bardzo wysoki człowiek trafił do NBA. Był nim Yao Ming, którego twarz jest znana każdemu użytkownikowi tak żałosnych portali jak kwejk czy demotywatory. W przeciwieństwie do dwóch panów z poprzednich akapitów jego talent zdążył eksplodować. Yao dysponował niesamowitą jak na swój wzrost motoryką, świetnym rzutem i ogromną podatnością na kontuzje, która przedwcześnie skończyła jego karierę. A szkoda. Jego pojedynki z Shaqiem były początkiem mojej świadomej przygody z NBA i choć podczas jego kariery byłem antyfanem zarówno Chińczyka jak i całego Houston czy to z Stevem Francisem czy Tracym McGradym w składzie. Szczególnie radosny był dla mnie moment, gdy jeden z najniższych zawodników w NBA zablokował tego najwyższego.




W 2005 roku do NBA trafił następna 3-krotnego mistrza NBA  Luc Longleya. Fani Micheala Jordana i Chicago Bulls zapewne pamiętają go jako "WIEEEEEEEELKIEGO, białego gościa pod koszem". Andrew Bogut jeszcze tytułu mistrzowskiego nie zdobył. Nie zanosi się także, by to się zmieniło w najbliższych latach i nie pomoże temu nawet przeniesienie Golden State Warriors do San Francisco. Pomocna w jakimkolwiek sukcesie (może wreszcie play-offy) nie będzie także podatność na kontuzję Boguta. Uwaga video dla ludzi odpornych na cierpienie (i niezdarność?) innych.
Bardzo nietrafioną decyzją był także wybór Andrea Bargnaniego z numerem pierwszym podczas draftu w 2006 roku. Był to punkt kulminacyjny mody na  "białych, wysokich z Europy z niezłym rzutem". Włoch, który rzekomo jest centrem grając w swojej karierze 33 minuty na mecz notuje w tym czasie średnio zaledwie 5,5 zbiórki. Dla porównania inny Europejczyk, bliższy nam sercu grając średnio minutę krócej na mecz, zbierał z tablicy 10 piłek.

Rok później Portland Trail Blazers wybrali jeszcze gorzej. Mogąc zainwestować w Kevina Duranta i jego plecak (a wszyscy wiemy, jak teraz wygląda kariera Kevina Duranta) postanowili obrać ścieżkę wielu innych przegranych draftu i z pierwszym pickiem wybrali Grega Odena. W pierwszym roku swojej przygody w NBA Oden zasłynął jedynie kontuzją, która przesunęła termin jego debiutu i wykluczyła go z gry na cały sezon. Dzięki temu sprytnemu manewrowi  "ojciec LeBrona Jamesa" mógł w kolejnym roku powalczyć o nagrodę Rookie of The Year. Kolana Odena miały jednak inny plan wobec niego i kolejna fala urazów, która na nie spłynęła pozwoliła zagrać w ciągu 5 sezonów w NBA zaledwie 82 spotkania (przypomnienie małe: podczas jednego sezonu, każda drużyna rozgrywa 82 mecze). I choć center jest w tym momencie przy kołku, na którym zawiesza się koszykarskie buty, pozostawił po swojej karierze ślad. Dość spory i kontrowersyjny.

28 czerwca tego roku do New Orlean Hornets wybrali Anthony'ego Davisa. Kolejny wysoki, który trafia do NBA jako ten potencjalnie najlepszy zawodnik ze swojej klasy draftu. Niestety już na jednym z pierwszych treningów z nową drużyną gracz podkręcił kostkę. Czy podzieli los "bohaterów" tej notki? Czy raczej będzie kolejnym po Howardzie (niebawem na Brooklynie) wyjątkiem potwierdzającym regułę (najgłupsze polskie przysłowie)?

wtorek, 3 lipca 2012

Wzruszająca historia o dziecku i footballu amerykańskim

W Polsce football kojarzy się przede wszystkim z tym co się dzieje aktualnie na stadionach na Ukrainie i w Polsce. Football amerykański to wciąż David Beckham, Los Angeles Galaxy, Major League Soccer oraz 3:1 w meczu o honor w Korei Południowej. Jest jednak garstka ludzi, która rozumie ten sport, zna część zasad i jest w stanie bez nudzenia się oglądać, a dodatkowo wie nawet, że "foot" w nazwie jest związane z piłką długością stopy, a nie kopaniem jaja. Specjalnie dla nich utwór od Big K.R.I.T.a.
W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej football jest niemal religią. Oglądanie meczów jest bardzo ważnym elementem wielu świąt i spotkań z rodziną (czasem nawet najważniejszym). Tak jest także z Super Bowl (finał rozgrywek), które samo w sobie stało się świętem zaciągającym przed telewizory 1 000 000 000 (słownie miliard) widzów. 

Wśród wielu sezonowych fanów sportu zdarzają się jednak tacy, którzy poświęciliby wszystko dla swoich ulubieńców (i nawet dużo więcej jak Robert De Niro w The Fan). Taką osobą jest też sześcioletni Joe Armento, oddany fan New York Giants (aktualnych mistrzów NFL). Joe dowiedział się, że Brandon Jacobs jeden z graczy jego ukochanego zespołu postanowił zmienić klub ze względu na lepszą ofertę finansową. Dla chłopca sprawa ta była na tyle poważna, że postanowił rozbić swój dziecięcy bank i zaoferować Jacobsowi wszystkie swoje oszczędności. Tak oto rozbił swoją skrzynkę skarbonkę i wraz z listem (napisanym oczywiście przez mamę) wysłał do footballisty 3 dolce i 36 centów.

List dotarł do adresata i choć nie był już w stanie zmienić decyzji gracza (podpisany kontrakt z drużyna z San Francisco) to poruszył jego serce. Jacobs w jednym z ostatnich dni w Nowym Yorku, zabrał swojego pięcioletniego syna i odwiedził młodego Joe. Poza wspaniałą zabawą ze swoim idolem, dzieciak otrzymał także kask Giantsów oraz czek na 5 dolarów, który miał zwrócić dziecku jego wkład finansowy w próbę utrzymania Jacobsa w Nowym Yorku. Sam zawodnik przyznał, że cała ta sytuacja była jednak warta dla niego o wiele, wiele więcej.


sobota, 23 czerwca 2012

Eddy Curry lubi karmę


Niestety dla wszystkich hejterów LeBrona Jamesa, Dwyana Wade’a i Chrisa Bosha  (przede wszystkim Chrisa Bosha!) drużyna 3 wspaniałych i 9 pozostałych zwana Miami Hate Heat została ostatniej nocy mistrzem NBA. Konsekwencje tego?

Niewiele osób o tym pamięta, ale w składzie aktualnych mistrzów NBA znajduję się Eddy Curry. Podkoszowy rozegrał w tym sezonie 14 spotkań.  Zakończony niedawno sezon można uznać za swoisty przełom w jego karierze. Eddy w tym roku zagrał więcej meczów niż przez 3 ostatnie sezony w tym wreszcie zaczął w pierwszej piątce! Co jest takie specjalnego w tym centrze z nadwagą? A raczej w tej nadwadze grającej na pozycji centra. Historie, które spotykały go podczas jego pięknej kariery są naprawdę dziwne nawet jak na koszykarza NBA, którzy jak powszechnie wiadomo mają sporo za skórą. I to, że nie potrafił poradzić sobie z nadwagą  jest naprawdę mało znaczące. Gość o naprawdę bardzo wątpliwym wpływie chapał 10 milionów dolców (niestety przykra era NBA gdzie każdy powyżej 2,10 m wzrostu dostawał minimu 5 milionów na starcie) w dodatku cały czas pobierając pensję wpadł w problemy finansowe i to takie gdzie musiał zadłużać się u kolegów  z drużyny, a jego warta 4 miliony dolarów posiadłość została przejęta przez komornika. Na usprawiedliwienie można dodać, że utrzymywał zastępy pomocy domowej (kucharzy, ogrodników, kierowców, a z jednym z nich wiąże się kolejna ciekawa historia) oraz prawdopodobnie wszystkich Afroamerykanów o nazwisku Curry (w tym siedmioro własnych dzieci z trzema różnymi kobietami) na wschód od Chicago!

Niestety jest też znacznie smutniejsza część kariery Mr. Hamburgera. Szczególnie tragiczny w jego życiu był styczeń 2009 roku. Najpierw Eddy został oskarżony przez swojego "przyjaciela", a także kierowce o molestowanie seksualne, rasizm, propozycje homoseksualne i chyba tylko sam David Kuchinsky (ów kierowca) wie o co jeszcze. Niestety najgorsze nastąpiło kilkanaście dni później. Była dziewczyna Curry'ego oraz jego córka zostały zamordowane.

3 lata później Eddy Curry podpisuje kontrakt z Miami Heat i spędza w tej drużynie resztę sezonu 2011/2012, by ostatecznie ubrany w garnitur podczas finałów świętować mistrzostwo NBA. Więc może jednak karma istnieje?


P.S.
pozdro Żabson, dzięki za Bosha


wtorek, 12 czerwca 2012

Podwójna krótka vol. 1


"Podwójna krótka" to jak sama nazwa wskazuje krótki post, który nie będzie niósł za sobą żadnej wartości merytorycznej, ale pozwoli zapunktować u naszych czytelników jakimś bystrym żartem. Dzisiejszy żart wywinął obrońca reprezentacji Anglii, Glen Johnson. Co zrobił jeden z 30 zawodników The Reds w kadrze Synów Albionu? 




Ot i cała historia dziesięcioosobowej pierwszej jedenastki Liverpoolu reprezentacji Anglii.




środa, 6 czerwca 2012

Afroamerykanin w Paryżu


Wreszcie wielki powrót. Można rzec nawet „Kambek jak dżejzi” cytując najbrzydszą twarz polskiego hip hopu. I właśnie Jay-Z będzie jednym z głównych bohaterów dzisiejszego odcinka. Jedna z najważniejszych postaci hiphopowych naszego uniwersum oraz właściciel New Jersey Brooklyn Nets w zeszłym roku wydał ze swoim przyjacielem i innym geniuszem muzyki gatunku rap, Kanye Westem znakomitą płytkę "Watch The Throne". Na krążku znajdziecie wiele wspaniałych numerów, a zachwyty nad płytą można było usłyszeć nawet w jakimś żałosnym programie kulturalnym na TVP1. Tematem przewodnim dzisiejszego wpisu będzie jednak banger w najczystszym tego słowa znaczeniu.



Śladem tej dwójki postanowił pójść także jeden z antybohaterów tegorocznych play-off, Amar'e Stoudemire. Znany ostatnio przede wszystkim z walki z gaśnicą (w telegraficznym skrócie Stat sfrustrowany po kolejnej porażce z Miami Hate Heat, postanowił wyładować swoją frustrację na gaśnicy ukrytej za szybą bezpieczeństwa dzięki czemu nabawił się kontuzji).

Amar'e postanowił jednak, że nadszedł czas na kolejną zmianę w swoim życiu (wcześniej zmienił m.in. Suns na Knicks oraz imię Amare na Amar'e, lecz do żadnych wielkich sukcesów  te decyzje go nie doprowadziły) i postanowił się oświadczyć swojej wieloletniej partnerce oraz matce trójki jego dzieci Alexis Welch. Aby mieć pewność, że wybranka nie odmówi postanowił uczynić to w rzekomo najromantyczniejszym miejscu na świecie, czyli u stóp Wieży Eiffla. Pani Alexis nie była w stanie odmówić i tak oto niebawem jej nazwisko Welsh zostanie zastąpione przez Stoudemire. Redakcja BSHcK życzy jej przede wszystkim wytrwałości.

P.S. Cała notka  była tak naprawdę pretekstem, by wrzucić video z najpiękniejszego wydarzenia jakie miało  miejsce w tym roku w Europie i żeby było bardziej logicznie, w Paryżu. Szczególnie polecamy od 47 minuty.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Ciężkie życie maskotki


Dawno, dawno temu, gdy uświadomiłem sobie, że koszykarzem już nie zostanę, a ciąg do wielkich hal sportowych, widowni i błaznowania znalazł się w punkcie kulminacyjnym, do mej głowy wpadł genialny (przynajmniej wtedy tak myślałem) pomysł. Zostać maskotką! Praca w teorii genialna. Miejsce przy samej linii końcowej podczas spotkań. Ośmieszanie ludzi. Kontakt z zawodnikami. Robienie salt, fikołków, wsadów z trampolinyTańczenie, a dodatkowo bliskość cheerleaderek. Niestety dla mnie (choć jak dowiecie się z dalszej części tego posta – stety) na rozmyślaniu o tej wymarzonej posadzie się skończyło i nie poczyniłem nawet kroku, by cokolwiek w tym kierunku zrobić.


Przykrości jakie wiążą się z zakładaniem ciężkiego, niewygodnego, a w dodatku nieprzewiewnego kubraka, jest wiele. Przede wszystkim street credit. Wyobraźcie sobie reakcje znajomych jak na pytanie „co robisz w życiu?” odpowiedź będzie brzmiała „jestem maskotką”. To jedynie wierzchołek góry lodowej. Problemów jest znacznie więcej.

Na początek pobicia. Wydaje się to dość abstrakcyjne, bo kto chciałby uderzyć zabawną i niewinną maskotkę, która stara się rozbujać tłum. Oczywiście, że zawodnik drużyny gości. Przypadek dość rzadki ale… spójrzcie co się działo w Clevelend (podświetlony fragment pomiędzy 3 a 6 sekundą).



David West "dla zabawy" wyprowadził serie ciosów w twarz biednego Moondoga. Jak się później okazało maskotka trafiła do szpitala z urazem oka (na szczęście niegroźnym i według lokalnej prasy już wszystko jest w porządku). Wyobrażacie sobie uderzyć tak potulnego stworka?

Moondog nokautem w towarzystwie cheerleaderek.

Tutaj inny przypadek wyładowania agresji na "śmiesznym facecie w przebraniu" (nie mylić Supermanem). Tym razem jednak wydaje się bardziej uzasadniony.

Oczywiście zdarzają się też walki wewnątrzrasowe i jak przystało na tego typu awantury krew, siniaki, złamane kończyny czy wstrząśnienia mózgu to chleb powszedni. Z jakiejś przyczyny maskotki mają ogromną potrzebę konkurowania między sobą i to do tego stopnia, że czasem bardzo trudno je powstrzymać.


Pamiętajmy także, że nie każda drużyna ma taką pocieszną i ładną maskotkę. Jeśli przerażają Was twarze piłkarzy (co w sumie nawet nie dziwi), to zakryjcie oczy i poproście kogoś, by przescrollował zdjęcie poniżej. Zobaczycie tam najbrzydszą rzecz jaką człowiek wymyślił. Jest paskudna do tego stopnia, że wszystkie uniwersytety w USA przerzucają na swoich rywali odpowiedzialność za stworzenie tego monstrum.
Krzyżówka Venoma, Eldoki i Krzynówka.

Wiele godzin spędzonych na sali gimnastycznej i siłowni. Wylane hektolitry potu. Dopracowywanie szczegółów akrobacji tylko po to, by... no właśnie.






Najgorsze są jednak "wypadki przy pracy". W dodatku dość prostej. Jak gibanie się w rytm muzyki czy też po prostu chodzenie.










I w tym momencie pewnie zastanawiacie się jak ktoś może godzić się na to wszystko za marną pensję. No pewnie, że może. Satysfakcja w momencie gdy wychodzą takie niesamowite rzeczy musi być ogromna. Szczególnie gdy wywołuje się większe owacje niż drużyna przez cały sezon. W dodatku bardziej zasłużone.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Międzynarodowy dzień piłkarskiej beki


Od dwóch dni zbieram się do opisania mojego nowego ulubionego koszykarza (czyli jednego z dziesięciu ulubionych koszykarzy, bo w dzisiejszych czasach ciężko się zdecydować) i coś nie idzie. Nowy temat przyszedł sam z siebie. Dzięki rozgrywkom Ligi Mistrzów, a raczej odpoczynku od nich możemy dzisiejszej środy podziwiać to co się dzieje na krajowych podwórkach. I jest co podziwiać.

Patrzę na najważniejszą stronę każdego fana footballu(oczywiście nie licząc tych ze streamami) i nie wiem od czego zacząć. W każdym zakątku piłkarskiego świata (w domyśle Europy) było wesoło. Na początek „der Klassiker”. Pozornie normalny mecz na szczycie topowej ligi Starego Kontynentu. Borussia przed meczem miała 3 punkty przewagi nad Bayernem, a według bukmacherów (przynajmniej tego, który regularnie spamuje moją skrzynkę pocztową) obie drużyny miały takie same szanse na zwycięstwo. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:0 dla gospodarzy z Dortmundu, a jedyną bramkę (w dodatku ładną) strzelił nasz rodak – Robert Lewandowski, który w końcówce pierwszej połowy trafił w słupek, pod koniec meczu w poprzeczkę (każdy kibic piłki nożnej wie, że są to strzały, a w języku Tomka Hajty „szczały” niecelne). Niby nic śmiesznego ale… Przy bramce zawalił Arjen Robben. Złamał linie spalonego, zapomniał uciekać z pola karnego – zdarza się. Żeby jednak nie umniejszać jego zasług w zwycięstwo Borussii trzeba nadmienić, że skrzydłowy najpierw nie strzelił karnego, by kilka chwil później zmarnować sytuacje sam na sam z pustą bramką. Urokowi temu spotkaniu dodał  paroma zabawnymi metaforami, których niestety nie pamiętam wspomniany wcześniej Tomasz Hajto. Drugi z komentatorów, czyli Mateusz Borek popisał się za to znajomość subkultur i gdy dostrzegł na trybunach twarz Mario Goetze wystającą spod full capa określił jego ubiór jako „hiphopowy design”.


Zostawmy już krainę Ottonów kilku i przejdźmy do barbarzyńskiej Brytanii. Manchester United postanowił za wszelką cenę przegrać tytuł mistrzowski, który według ich fanów został wygrany już tydzień temu po porażce lokalnego rywala z Arsenalem. Swój marsz ku klęsce (kolejny zresztą w tym sezonie, bo spacerowali już przez Ligę Mistrzów i Puchar UEFA, a krajowe puchary nawet nie wiem, bo kogo to interesuje) rozpoczęli przegrywając z Wigan. Jednak porażka w DNA graczy "Czerwonych Diabłów" jest tak dobrze zakorzeniona, że pewnie nawet przegranie ligi im się nie uda.


We Włoszech beka niestety była bardzo chwilowa. Inter przegrywał w pewnym momencie z drużyną udającą Juventus. Niestety nic nie trwa wiecznie i nawet była drużyna Mario Balotelliego odbija się czasem od dna. Warto wspomnieć i spropsować Del Piero i prawdziwy Juventus. Ten blisko 100 letni zawodnik w swoim 700 występie strzelił całkiem uroczą bramkę z rzutu wolnego.

Po spadku formy przyszedł czas na prawdziwą kulminacje beki. Liga francuska zwana przez fachowców "europejską ligą Afryki". Radosny futbol w pełnej okazałości i pod wszystkimi możliwymi formami, a mecze w których pada 9 bramek zdarzają się tutaj kilka razy w sezonie. Otóż dzisiejszej nocy piłkarze Olympique Marsylia w akcie zemsty postanowili podłożyć się Montpellier, a tym samym zbliżyć kopciuszka do tytułu mistrzowskiego. Jak wiadomo liga francuska to nie Puchar Intertoto (choć to właśnie tam ostatni swój tryumf święciła drużyna Montpellier) i zwycięzca może być tylko jeden, więc od tytułu znacznie oddalił się największy rywal Marsylczyków - PSG. Sprawa tym ciekawsza, że z porażki są zadowoleni przede wszystkim kibice OM. Kilkanaście lat wcześnie to drużyna z Paryża rzekomo umyślnie przegrała z Bordeaux, by ułatwić im wygranie ligi. Kolejny raz historia pokazuje nam co znaczy francuska chęć zwycięstwa i wola walki.
Na koniec wypada także przyznać props. Zostajemy we Francji i co ciekawe zostajemy w temacie beki. Drużyna US Quevilly (nawet Chrome podkreśla jej nazwę) została finalistą pucharu Francji. Oczywiście beka z wszystkich drużyn wyeliminowanych przez tego TRZECIOLIGOWCA  w tym OM. Karma działa. W finale czeka na nich Lyon, który gra najgorszy sezon w tym milenium. Trzymamy kciuki za biedniejszych i młodszych.



niedziela, 8 kwietnia 2012

"Wyjdziesz za mnie?"


„Love And Marriage” śpiewał Frank Sinatra jak jeszcze nie było żadnego z czytelników na świecie. Od tamtej pory ślub jako sakrament wciąż istnieje, choć jest sporo mniej wart, a wręcz w wielu przypadkach ważniejszy jest rytuał zwany oświadczynami. Oświadczyny pod wodą, oświadczyny skacząc ze spadochronem, oświadczyny na szczycie góry, w środku dżungli czy w paszczy lwa. Mężczyźni wymyślają coraz ciekawsze sposoby, by poprosić swoje wybranki serca o rękę, a kobiety za każdym razem starają się udawać zdziwione.
Niespodziankę swojej przyszłej małżonce chciał sprawić także fan Bucksów (bo kto inny znalazłby się w ich hali podczas treningu) i niemal sakramentalne "will you marry me?" napisał na piłce. Wyglądało to mniej więcej tak:

Próba udana, a podający, którym był Luc Richard Mbah a Moute utrzymał swoją średnią kariery jednej asysty na mecz.W przeszłości oświadczyny w hali koszykarskiej udane nie były. 

Złamane serce, a i T-Macowi się nie upiekło. Karma ukarała kilkukrotnego all stara przewlekłymi bólami pleców, które prawdopodobnie zrujnowały mu karierę.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Diss? Jaki diss? Reakcja normalna


Związek koszykówki i rapu ma się od lat dobrze. Kurtis Blow recytujący jak uwielbia NBA, chłopaki z J5 porównujący rap do koszykówki w „The Game” czy Snoop Doggy Dogg dopingujący Lakersów w „Purp&yellow. Oczywiście są też takie smaczki jak VNM’owy wersy Nelly’ego I’m just Kidd-in’ like Jason. Ale nawet w najlepszym związku pojawiają się czarne chmury.
Każdy kto nie jest głuchy i nie ma męskiego narządu rozrodczego w uchu wie, że Kanye West to muzyk na tyle wybitny, że możliwe, że nawet najlepszy na świecie. Dzisiaj w Internecie pojawił się kawałek Yeezy’ego i Dj Khaleda na bicie niejakiego Hit-Boy’a. Oczywiście Khaled pokazał, że nic nie potrafi robić tylko krzyczeć więc można się spodziewać, że to na jakiś jego mixtape trafi. Wracając do Westa i jego muzyki to wszyscy pamiętamy wyśmienity singiel „Gold Digger”. Właśnie pewną osobę, która ostatnio zasłużyła sobie na taki przydomek postanowił zaczepić Kanye. Mowa oczywiście o Kris Humphriesie.

And I’ll admit, I fell in love with Kim (Hunh?)
‘Round the same time she had fell in love wit’ him (Whuh)
Well, that’s cool, baby girl, do ya thing
Lucky I ain’t have Jay drop ‘im from the team (Whuh)

 A jak brzmią na bicie i z flow Westa możecie sprawdzić tutaj


Wiadomo, że Kris Humphries od jakiegoś czasu jest najbardziej znienawidzonym zawodnikiem w NBA. Wygrał nawet plebiscyt, by zdobyć ten tytuł ( bo przecież innego nie zdobędzie, szczególnie w Netsach). Warto przypomnieć dlaczegonasz Kris zasłużył to co ma i na nickname „gold digger”. Otóż po jego trwającym 72 dni małżeństwie z Kim Kardashian zawodnik zarabiający 8 milionów dolarów rocznie zażądał od byłej małżonki 7 milionów dolarów za to, że nie będzie się już nigdy publicznie wypowiadał na jej temat (w domyśle chodzi o pranie brudów). Oczywiście z typa beka mocna, bo to zachowanie na poziomie jakieś marnej pseudocelebrytki z LA, a nie gościa, który za rok ma grać na Brooklynie. Miejmy tylko nadzieje, że przyjmie te linijki z podkulonym ogonem i nie będzie próbował odpowiadać.