Niewiele osób o tym pamięta, ale w składzie aktualnych mistrzów NBA znajduję się Eddy Curry. Podkoszowy rozegrał w tym sezonie 14 spotkań. Zakończony niedawno sezon można uznać za swoisty przełom w jego karierze. Eddy w tym roku zagrał więcej meczów niż przez 3 ostatnie sezony w tym wreszcie zaczął w pierwszej piątce! Co jest takie specjalnego w tym centrze z nadwagą? A raczej w tej nadwadze grającej na pozycji centra. Historie, które spotykały go podczas jego pięknej kariery są naprawdę dziwne nawet jak na koszykarza NBA, którzy jak powszechnie wiadomo mają sporo za skórą. I to, że nie potrafił poradzić sobie z nadwagą jest naprawdę mało znaczące. Gość o naprawdę bardzo wątpliwym wpływie chapał 10 milionów dolców (niestety przykra era NBA gdzie każdy powyżej 2,10 m wzrostu dostawał minimu 5 milionów na starcie) w dodatku cały czas pobierając pensję wpadł w problemy finansowe i to takie gdzie musiał zadłużać się u kolegów z drużyny, a jego warta 4 miliony dolarów posiadłość została przejęta przez komornika. Na usprawiedliwienie można dodać, że utrzymywał zastępy pomocy domowej (kucharzy, ogrodników, kierowców, a z jednym z nich wiąże się kolejna ciekawa historia) oraz prawdopodobnie wszystkich Afroamerykanów o nazwisku Curry (w tym siedmioro własnych dzieci z trzema różnymi kobietami) na wschód od Chicago!
Niestety jest też znacznie smutniejsza część kariery Mr. Hamburgera. Szczególnie tragiczny w jego życiu był styczeń 2009 roku. Najpierw Eddy został oskarżony przez swojego "przyjaciela", a także kierowce o molestowanie seksualne, rasizm, propozycje homoseksualne i chyba tylko sam David Kuchinsky (ów kierowca) wie o co jeszcze. Niestety najgorsze nastąpiło kilkanaście dni później. Była dziewczyna Curry'ego oraz jego córka zostały zamordowane.
3 lata później Eddy Curry podpisuje kontrakt z Miami Heat i spędza w tej drużynie resztę sezonu 2011/2012, by ostatecznie ubrany w garnitur podczas finałów świętować mistrzostwo NBA. Więc może jednak karma istnieje?
"Podwójna krótka" to jak sama nazwa wskazuje krótki post, który nie będzie niósł za sobą żadnej wartości merytorycznej, ale pozwoli zapunktować u naszych czytelników jakimś bystrym żartem. Dzisiejszy żart wywinął obrońca reprezentacji Anglii, Glen Johnson. Co zrobił jeden z 30 zawodników The Reds w kadrze Synów Albionu?
Ot i cała historia dziesięcioosobowej pierwszej jedenastki Liverpoolu reprezentacji Anglii.
Wreszcie wielki powrót. Można rzec nawet „Kambek jak dżejzi”
cytując najbrzydszą twarz polskiego hip hopu. I właśnie Jay-Z będzie jednym z głównych bohaterów dzisiejszego odcinka. Jedna z najważniejszych postaci hiphopowych naszego uniwersum oraz właściciel New JerseyBrooklyn Nets w zeszłym roku wydał ze swoim przyjacielem i innym geniuszem muzyki gatunku rap, Kanye Westem znakomitą płytkę "Watch The Throne". Na krążku znajdziecie wiele wspaniałych numerów, a zachwyty nad płytą można było usłyszeć nawet w jakimś żałosnym programie kulturalnym na TVP1. Tematem przewodnim dzisiejszego wpisu będzie jednak banger w najczystszym tego słowa znaczeniu.
Śladem tej dwójki postanowił pójść także jeden z antybohaterów tegorocznych play-off, Amar'e Stoudemire. Znany ostatnio przede wszystkim z walki z gaśnicą (w telegraficznym skrócie Stat sfrustrowany po kolejnej porażce z Miami Hate Heat, postanowił wyładować swoją frustrację na gaśnicy ukrytej za szybą bezpieczeństwa dzięki czemu nabawił się kontuzji).
Amar'e postanowił jednak, że nadszedł czas na kolejną zmianę w swoim życiu (wcześniej zmienił m.in. Suns na Knicks oraz imię Amare na Amar'e, lecz do żadnych wielkich sukcesów te decyzje go nie doprowadziły) i postanowił się oświadczyć swojej wieloletniej partnerce oraz matce trójki jego dzieci Alexis Welch. Aby mieć pewność, że wybranka nie odmówi postanowił uczynić to w rzekomo najromantyczniejszym miejscu na świecie, czyli u stóp Wieży Eiffla. Pani Alexis nie była w stanie odmówić i tak oto niebawem jej nazwisko Welsh zostanie zastąpione przez Stoudemire. Redakcja BSHcK życzy jej przede wszystkim wytrwałości.
P.S. Cała notka była tak naprawdę pretekstem, by wrzucić video z najpiękniejszego wydarzenia jakie miało miejsce w tym roku w Europie i żeby było bardziej logicznie, w Paryżu. Szczególnie polecamy od 47 minuty.
Dawno, dawno temu, gdy uświadomiłem sobie, że koszykarzem
już nie zostanę, a ciąg do wielkich hal sportowych, widowni i błaznowania
znalazł się w punkcie kulminacyjnym, do mej głowy wpadł genialny (przynajmniej
wtedy tak myślałem) pomysł. Zostać maskotką! Praca w teorii genialna. Miejsce
przy samej linii końcowej podczas spotkań. Ośmieszanie ludzi. Kontakt z zawodnikami. Robienie salt, fikołków, wsadów z trampoliny. Tańczenie, a dodatkowo bliskość cheerleaderek. Niestety
dla mnie (choć jak dowiecie się z dalszej części tego posta – stety) na
rozmyślaniu o tej wymarzonej posadzie się skończyło i nie poczyniłem nawet
kroku, by cokolwiek w tym kierunku zrobić.
Przykrości jakie wiążą się z
zakładaniem ciężkiego, niewygodnego, a w dodatku nieprzewiewnego kubraka, jest wiele. Przede wszystkim street credit. Wyobraźcie sobie reakcje znajomych jak na pytanie „co robisz w życiu?” odpowiedź będzie brzmiała „jestem
maskotką”. To jedynie wierzchołek góry lodowej. Problemów jest znacznie więcej.
Na początek pobicia. Wydaje się to dość abstrakcyjne, bo kto chciałby uderzyć zabawną
i niewinną maskotkę, która stara się rozbujać tłum. Oczywiście, że zawodnik
drużyny gości. Przypadek dość rzadki ale… spójrzcie co się działo w Clevelend (podświetlony fragment pomiędzy 3 a 6 sekundą).
David West "dla zabawy" wyprowadził serie ciosów w twarz biednego Moondoga. Jak się później okazało maskotka trafiła do szpitala z urazem oka (na szczęście niegroźnym i według lokalnej prasy już wszystko jest w porządku). Wyobrażacie sobie uderzyć tak potulnego stworka?
Moondog nokautem w towarzystwie cheerleaderek.
Tutaj inny przypadek wyładowania agresji na "śmiesznym facecie w przebraniu" (nie mylić Supermanem). Tym razem jednak wydaje się bardziej uzasadniony.
Oczywiście zdarzają się też walki wewnątrzrasowe i jak przystało na tego typu awantury krew, siniaki, złamane kończyny czy wstrząśnienia mózgu to chleb powszedni. Z jakiejś przyczyny maskotki mają ogromną potrzebę konkurowania między sobą i to do tego stopnia, że czasem bardzo trudno je powstrzymać.
Pamiętajmy także, że nie każda drużyna ma taką pocieszną i ładną maskotkę. Jeśli przerażają Was twarze piłkarzy (co w sumie nawet nie dziwi), to zakryjcie oczy i poproście kogoś, by przescrollował zdjęcie poniżej. Zobaczycie tam najbrzydszą rzecz jaką człowiek wymyślił. Jest paskudna do tego stopnia, że wszystkie uniwersytety w USA przerzucają na swoich rywali odpowiedzialność za stworzenie tego monstrum.
Krzyżówka Venoma, Eldoki i Krzynówka.
Wiele godzin spędzonych na sali gimnastycznej i siłowni. Wylane hektolitry potu. Dopracowywanie szczegółów akrobacji tylko po to, by... no właśnie.
Najgorsze są jednak "wypadki przy pracy". W dodatku dość prostej. Jak gibanie się w rytm muzyki czy też po prostu chodzenie.
I w tym momencie pewnie zastanawiacie się jak ktoś może godzić się na to wszystko za marną pensję. No pewnie, że może. Satysfakcja w momencie gdy wychodzą takie niesamowite rzeczy musi być ogromna. Szczególnie gdy wywołuje się większe owacje niż drużyna przez cały sezon. W dodatku bardziej zasłużone.
Od dwóch dni zbieram się do opisania mojego nowego
ulubionego koszykarza (czyli jednego z dziesięciu ulubionych koszykarzy, bo w
dzisiejszych czasach ciężko się zdecydować) i coś nie idzie. Nowy temat
przyszedł sam z siebie. Dzięki rozgrywkom Ligi Mistrzów, a raczej odpoczynku od
nich możemy dzisiejszej środy podziwiać to co się dzieje na krajowych
podwórkach. I jest co podziwiać.
Patrzę na najważniejszą stronę każdego fana footballu(oczywiście nie licząc tych ze streamami) i nie wiem od czego zacząć. W każdym
zakątku piłkarskiego świata (w domyśle Europy) było wesoło. Na początek „der
Klassiker”. Pozornie normalny mecz na szczycie topowej ligi Starego Kontynentu.
Borussia przed meczem miała 3 punkty przewagi nad Bayernem, a według
bukmacherów (przynajmniej tego, który regularnie spamuje moją skrzynkę
pocztową) obie drużyny miały takie same szanse na zwycięstwo. Spotkanie
zakończyło się wynikiem 1:0 dla gospodarzy z Dortmundu, a jedyną bramkę (w dodatku ładną) strzelił nasz rodak – Robert Lewandowski, który w końcówce pierwszej połowy
trafił w słupek, pod koniec meczu w poprzeczkę (każdy kibic piłki nożnej wie,
że są to strzały, a w języku Tomka Hajty „szczały” niecelne). Niby nic
śmiesznego ale… Przy bramce zawalił Arjen Robben. Złamał linie spalonego,
zapomniał uciekać z pola karnego – zdarza się. Żeby jednak nie umniejszać jego
zasług w zwycięstwo Borussii trzeba nadmienić, że skrzydłowy najpierw nie
strzelił karnego, by kilka chwil później zmarnować sytuacje sam na sam z pustą
bramką. Urokowi temu spotkaniu dodał paroma zabawnymi metaforami, których niestety nie pamiętam wspomniany wcześniej Tomasz Hajto. Drugi z
komentatorów, czyli Mateusz Borek popisał się za to znajomość subkultur i gdy dostrzegł na trybunach twarz Mario Goetze wystającą spod
full capa określił jego ubiór jako „hiphopowy design”.
Zostawmy już krainę Ottonów kilku i przejdźmy do barbarzyńskiej Brytanii. Manchester United postanowił za wszelką cenę przegrać tytuł mistrzowski, który według ich fanów został wygrany już tydzień temu po porażce lokalnego rywala z Arsenalem. Swój marsz ku klęsce (kolejny zresztą w tym sezonie, bo spacerowali już przez Ligę Mistrzów i Puchar UEFA, a krajowe puchary nawet nie wiem, bo kogo to interesuje) rozpoczęli przegrywając z Wigan. Jednak porażka w DNA graczy "Czerwonych Diabłów" jest tak dobrze zakorzeniona, że pewnie nawet przegranie ligi im się nie uda.
We Włoszech beka niestety była bardzo chwilowa. Inter przegrywał w pewnym momencie z drużyną udającą Juventus. Niestety nic nie trwa wiecznie i nawet była drużyna Mario Balotelliego odbija się czasem od dna. Warto wspomnieć i spropsować Del Piero i prawdziwy Juventus. Ten blisko 100 letni zawodnik w swoim 700 występie strzelił całkiem uroczą bramkę z rzutu wolnego.
Po spadku formy przyszedł czas na prawdziwą kulminacje beki. Liga francuska zwana przez fachowców "europejską ligą Afryki". Radosny futbol w pełnej okazałości i pod wszystkimi możliwymi formami, a mecze w których pada 9 bramek zdarzają się tutaj kilka razy w sezonie. Otóż dzisiejszej nocy piłkarze Olympique Marsylia w akcie zemsty postanowili podłożyć się Montpellier, a tym samym zbliżyć kopciuszka do tytułu mistrzowskiego. Jak wiadomo liga francuska to nie Puchar Intertoto (choć to właśnie tam ostatni swój tryumf święciła drużyna Montpellier) i zwycięzca może być tylko jeden, więc od tytułu znacznie oddalił się największy rywal Marsylczyków - PSG. Sprawa tym ciekawsza, że z porażki są zadowoleni przede wszystkim kibice OM. Kilkanaście lat wcześnie to drużyna z Paryża rzekomo umyślnie przegrała z Bordeaux, by ułatwić im wygranie ligi. Kolejny raz historia pokazuje nam co znaczy francuska chęć zwycięstwa i wola walki.
Na koniec wypada także przyznać props. Zostajemy we Francji i co ciekawe zostajemy w temacie beki. Drużyna US Quevilly (nawet Chrome podkreśla jej nazwę) została finalistą pucharu Francji. Oczywiście beka z wszystkich drużyn wyeliminowanych przez tego TRZECIOLIGOWCA w tym OM. Karma działa. W finale czeka na nich Lyon, który gra najgorszy sezon w tym milenium. Trzymamy kciuki za biedniejszych i młodszych.
„Love And Marriage” śpiewał Frank Sinatra jak jeszcze nie
było żadnego z czytelników na świecie. Od tamtej pory ślub jako sakrament wciąż
istnieje, choć jest sporo mniej wart, a wręcz w wielu przypadkach ważniejszy
jest rytuał zwany oświadczynami. Oświadczyny pod wodą, oświadczyny skacząc ze
spadochronem, oświadczyny na szczycie góry, w środku dżungli czy w paszczy lwa.
Mężczyźni wymyślają coraz ciekawsze sposoby, by poprosić swoje wybranki serca o
rękę, a kobiety za każdym razem starają się udawać zdziwione. Niespodziankę swojej przyszłej małżonce chciał sprawić także fan Bucksów (bo kto inny znalazłby się w ich hali podczas treningu) i niemal sakramentalne "will you marry me?" napisał na piłce. Wyglądało to mniej więcej tak:
Próba udana, a podający, którym był LucRichard Mbah a Moute utrzymał swoją średnią kariery jednej asysty na mecz.W przeszłości oświadczyny w hali koszykarskiej udane nie były.
Złamane serce, a i T-Macowi się nie upiekło. Karma ukarała kilkukrotnego all stara przewlekłymi bólami pleców, które prawdopodobnie zrujnowały mu karierę.
Związek koszykówki i rapu ma się od lat dobrze. KurtisBlowrecytujący jak uwielbia NBA, chłopaki z J5 porównujący rap do koszykówki w „TheGame” czy SnoopDoggyDogg dopingujący Lakersóww „Purp&yellow”. Oczywiście są też takie smaczki jak VNM’owy wersy Nelly’egoI’mjustKidd-in’ likeJason. Ale nawet w najlepszym związku pojawiają się czarne chmury.
Każdy kto nie jest głuchy i nie ma męskiego narządu rozrodczego w uchu wie, że Kanye West to muzyk na tyle wybitny, że możliwe, że nawet najlepszy na świecie. Dzisiaj w Internecie pojawił się kawałek Yeezy’ego i DjKhaleda na bicie niejakiego Hit-Boy’a. Oczywiście Khaled pokazał, że nic nie potrafi robić tylko krzyczeć więc można się spodziewać, że to na jakiś jego mixtape trafi. Wracając do Westa i jego muzyki to wszyscy pamiętamy wyśmienity singiel „Gold Digger”. Właśnie pewną osobę, która ostatnio zasłużyła sobie na taki przydomek postanowił zaczepić Kanye. Mowa oczywiście o Kris Humphriesie.
And I’ll admit, I fell in love with Kim (Hunh?) ‘Round the same time she had fell in love wit’ him (Whuh) Well, that’s cool, baby girl, do ya thing Lucky I ain’t have Jay drop ‘im from the team (Whuh)
A jak brzmią na bicie i z flow Westa możecie sprawdzić tutaj
Wiadomo, że Kris Humphries od jakiegoś czasu jest najbardziej znienawidzonym zawodnikiem w NBA. Wygrał nawet plebiscyt, by zdobyć ten tytuł ( bo przecież innego nie zdobędzie, szczególnie w Netsach). Warto przypomnieć dlaczegonasz Kris zasłużył to co ma i na nickname „golddigger”. Otóż po jego trwającym 72 dni małżeństwie z Kim Kardashian zawodnik zarabiający 8 milionów dolarów rocznie zażądał od byłej małżonki 7 milionów dolarów za to, że nie będzie się już nigdy publicznie wypowiadał na jej temat (w domyśle chodzi o pranie brudów). Oczywiście z typa beka mocna, bo to zachowanie na poziomie jakieś marnej pseudocelebrytki z LA, a nie gościa, który za rok ma grać na Brooklynie. Miejmy tylko nadzieje, że przyjmie te linijki z podkulonym ogonem i nie będzie próbował odpowiadać.